NIEŚWIĘTY ZACHÓD I ŚWIĘTA WOJNA

Ian Buruma, Avishai Margalit

W 1942 r., niedługo po ataku na Pearl Harbor, grupa japońskich filozofów
spotkała się w Kioto, by przedyskutować rolę Japonii w świecie. Celem tego
szowinistycznego zgromadzenia było znalezienie sposobu na - jak to ujęto -
"przezwyciężenie współczesnej cywilizacji". Ponieważ współczesna cywilizacja
to tyle co cywilizacja zachodnia, mottem konferencji mogło być równie dobrze
"przezwyciężenie Zachodu". Japonia wkraczała na drogę "świętej wojny"
mającej wyzwolić Azję od wpływów Zachodu i oczyścić umysły z zachodnich
idei; było to całkowite zaprzeczenie zapoczątkowanej pod koniec XIX w.
orientacji na "wyjście z Azji i dołączenie do Zachodu". Częścią tej świętej
wojny była owa "czystka filozoficzna".

Środkiem czyszczącym stał się zlepek niemieckich idei nacjonalistycznych z
natywizmem czerpiącym z buddyzmu zen i szintoizmu [natywizm - teoria
przypisująca główną rolę w kształtowaniu się psychiki człowieka czynnikom
wrodzonym i dziedzicznym; szintoizm - od połowy XIX w. do 1945 r. religia
oficjalna w Japonii; łączył się z nią kult cesarza - red.]. Japończycy mieli
być wywodzącą się od bogów "wyjątkową rasą w historii świata", a ich boskim
posłannictwem - wprowadzenie Azjatów w nową erę Wielkiej Harmonii, i tak
dalej. Lecz czym były owe wymagające wyplenienia wpływy "Zachodu"? Co
należało "przezwyciężyć"? Pytanie to nabrało aktualności, gdyż główne
elementy opisu zachodniego wroga brzmiałyby nader znajomo dla Osamy ben
Ladena i innych islamskich ekstremistów. Składały się nań (porządek nie gra
roli): materializm, liberalizm, kapitalizm, indywidualizm, humanizm,
racjonalizm, socjalizm, dekadentyzm i rozwiązłość. Japońska demonstracja
siły - nie tyle potęgi militarnej, ile siły woli i ducha - miała
przezwyciężyć te słabości. Japońską czy też "azjatycką" mentalność cechować
miała przede wszystkim zdolność do poświęceń, dyscyplina, prostota i
skromność, podporządkowanie jednostki dobru zbiorowemu, oddawanie czci
boskiemu przywództwu i głęboka wiara w prymat instynktu nad rozumem.

W wojnie wydanej przez Japonię Zachodowi chodziło oczywiście o coś więcej,
jednak takie były fundamenty ówczesnej wojennej propagandy. Podstawowy
dokument uzasadniający japońskie roszczenia do boskości, opublikowany w 1937
r. przez ministerstwo edukacji, nosił tytuł "Podstawy państwa narodowego"
("Kokutai no Hongi"). Czytamy w nim, że Japończycy "różnią się wewnętrznie
od tak zwanych obywateli krajów zachodnich", co wynika z nieprzerwanego
dziedzictwa boskiej krwi rodu cesarskiego: "Zawsze szukaliśmy w cesarzu
źródła życia i czynu". Japoński duch jest "czysty" i "niezaćmiony", zaś
wpływy kultury zachodniej prowadzą do pomieszania umysłu i duchowego
zepsucia.

Część tych idei inspirowała myśl zachodnia, zwłaszcza niemiecka. Sławny
ideolog [japońskiej] prawicy doktor Uesugi Shinkichi rozpoczął duchowe życie
jako chrześcijanin, pobierał nauki dyplomatyczne w Niemczech wilhelmińskich
i powróciwszy do kraju w 1919 r., pisał: "Poddani nie mają opinii poza wolą
cesarza. Ich jednostkowe jaźnie zlewają się z cesarską. Działając zgodnie z
Jego zamierzeniami, mogą urzeczywistniać swą prawdziwą naturę i osiągnąć
moralny ideał" (Daniel C. Holtom, "Współczesna Japonia i nacjonalizm
szintoizmu", 1943). Z takiej gliny ulepieni są święci wojownicy.

              Tańce czarnuchów to marsz ku zagładzie 

Podobnym językiem - choć pozbawionym neoszintoistycznych skojarzeń -
przemawiali niemieccy narodowi socjaliści i inni europejscy faszyści. I oni
walczyli z tymi samymi przejawami "bezduszności" przypisywanej zwykle
społeczeństwom liberalnym. Jedno z wczesnych dzieł na temat myśli
nazistowskiej, autorstwa uchodźcy z Węgier Aurela Kolnaia, nosiło tytuł
"Wojna z Zachodem" (1938). Ideolodzy nazistowscy i japońscy propagandziści
wojenni walczyli z tymi samymi zachodnimi ideami. Nienawidzili
wieloetnicznego i wielokulturowego Zachodu, jednak symbolicznym obiektem
wrogości była republikańska Francja, kapitalistyczna Ameryka, liberalna
Anglia i - bardziej w Niemczech niż w Japonii - wykorzenieni,
kosmopolityczni Żydzi. Propaganda japońska koncentrowała się na
"anglo-amerykańskich bestiach" skarykaturowanych jako Roosevelt i Churchill
w symbolizujących plutokrację cylindrach. W oczach nazistów "wieczny Żyd"
uosabiał wszystko, co nienawistne w liberalizmie.

Elementem wojny z Zachodem jest walka z ideami obywatelstwa i wspólnoty.
Dziesiątki lat przed Hitlerem duchowy ojciec nazizmu Houston Stewart
Chamberlain opisywał Francję, Wielką Brytanię i Amerykę jako kraje
beznadziejnie "zażydzone". Obywatelstwo zdegenerowało się tam w "pojęcie
czysto polityczne" ("Zapiski 1882-1924", wydane w 1928 r.). W Anglii -
notował Chamberlain - "każdy czarnuch z Basutolandu" [dziś Lesoto - red.]
mógł dostać paszport. Skarżył się też, że kraj "znalazł się pod niepodzielną
władzą Żydów i Amerykanów" ("Anglia i Ameryka", 1915). Według niego - i jego
przyjaciela kajzera Wilhelma II - tylko Niemcy mają w sobie dość ducha
narodowego i rasowej solidarności, by ocalić Zachód przed zalewem dekadencji
i zepsucia. Jego "Zachód" nie był wspólnotą obywatelstwa, ale krwi i ziemi.

W 1933 r. (trudno wybrać lepiej) Oswald Spengler [filozof niemiecki - red.]
ostrzegał, że głównym zagrożeniem dla Zachodu są "kolorowi", Farbigen ("Rok
rozstrzygnięcia", Monachium 1933). Nie bez racji prorokował wielkie rewolty
rozwścieczonych ludów w europejskich koloniach. Twierdził, że po 1918 r.
Rosjanie popadli znów w "azjatyckość", a japońskie żółte niebezpieczeństwo
czai się, by pochłonąć cywilizowany świat. Bardziej interesujący był pogląd
Spenglera, że panujące rasy białe (Herrenvölker) tracą dominującą pozycję w
Europie. Wkrótce - wywodził - Francuzi nie będą rządzić Francją, która już
teraz roi się od czarnych żołnierzy, polskich przemysłowców i hiszpańskich
rolników. Zachód zginie - konkludował - bo biały człowiek stał się słaby,
dekadencki, przywykł do bezpieczeństwa i wygód. Jak to ujął: "Muzyka jazzowa
i tańce czarnuchów to marsz ku śmierci wielkiej cywilizacji".

Na wrogie Zachodowi myślenie wpływ miały niewczesne teorie Niemców, ale od
nich też pochodziły bardziej pozytywne wizje zachodniej cywilizacji. W
XIX-wiecznej Rosji słowianofile i zapadnicy inspirowali się niemieckimi
prądami intelektualnymi. W istocie idee przyjazne lub wrogie Zachodowi
znaleźć można wszędzie. Wschód nie zaczyna się od Łaby, jak uważał Konrad
Adenauer, ani Zachód nie zaczyna się w Pradze, jak stwierdził kiedyś Milan
Kundera. Wschód i Zachód nie są pojęciami geograficznymi - przeciwnie,
"okcydentalizm", odgrywający tak istotną rolę w atakach 11 września, jest
zlepkiem idei i obrazów obecnych w umysłach wrogów Zachodu. [Termin
"okcydentalizm" jest tu używany w innym niż przyjęte na ogół znaczeniu -
dotyczy nie postaw prozachodnich, tylko przeciwnie, uprzedzeń płynących ze
stereotypowego postrzegania Zachodu. Jest to odwrócenie analogicznego
pojęcia "orientalizm" spopularyzowanego przez mieszkającego na Zachodzie
palestyńskiego eseistę Edwarda Saida w książce z 1978 r. pod takim tytułem -
przyp. tłum.]. "Okcydentalizm" ma cztery oblicza - Miasta, Burżuazji, Rozumu
i Feminizmu - a z każdym łączyć się mają takie cechy, jak arogancja,
zniewieściałość, zachłanność, deprawacja i dekadencja, ukazywane jako typowo
zachodnie, a nawet typowo amerykańskie.

Nienawiść "okcydentalistów" do Zachodu nie musi wynikać z tych samych
przesłanek co wrogość wobec Ameryki, nie należy mieszać tych dwóch spraw.
Przyjaciel spytał nas kiedyś zdumiony: "Dlaczego on mnie nienawidzi?
Przecież ja mu nawet nie pomogłem". Jedni nienawidzą USA za to, że im
pomogły, inni za to, że pomocy nie dostali. Niektórych oburza sposób, w jaki
Ameryka ułatwiła zdobycie bądź utrzymanie władzy ich znienawidzonym rządom.
Dla jednych upokarzające jest samo istnienie USA, dla innych amerykańska
polityka zagraniczna. Dla części ludzi lewicy nienawiść do Ameryki jest
wszystkim, co im z lewicowości zostało, a antyamerykanizm stanowi część ich
tożsamości. Podobnie jest w przypadku kulturalnej gaullistowskiej prawicy.
Antyamerykanizm jest ważnym politycznym problemem wiążącym się z
"okcydentalizmem", nie jest jednak z nim tożsamy.

                   Miasto, czyli Babilon 

Antyliberalnemu buntowi niemal zawsze towarzyszy zapiekła nienawiść do
Miasta, wszystkiego, co reprezentuje sobą wielkomiejska cywilizacja - do
handlu, mozaiki ludnościowej, wolnej sztuki, swobody seksualnej, badań
naukowych, wolnego czasu, bezpieczeństwa osobistego, bogactwa i związanej z
nim zwykle władzy. Mao Zedong, Pol Pot, Hitler, japońscy faszyści-agrariusze
i - rzecz jasna - fundamentaliści islamscy zgodnie sławili proste życie
pobożnego chłopa o czystym sercu, niezepsutego przyjemnościami miasta,
nawykłego do ciężkiej pracy i wyrzeczeń, przywiązanego do ziemi i
posłusznego władzy. Za apoteozą wiejskiej prostoty kryła się chęć poddania
mas kontroli, lecz także odwieczna religijna pasja sięgająca co najmniej
czasów starożytnego supermocarstwa, jakim był Babilon.

"Święci mężowie" trzech monoteistycznych religii - chrześcijaństwa, judaizmu
i islamu - demaskowali Babilon jako grzeszne miasto-państwo, którego
polityka, militarna potęga i iście wielkomiejska cywilizacja rzuciły
aroganckie wyzwanie Bogu. Legendarna babilońska wieża Babel symbolizowała
pychę i bałwochwalstwo: "Chodźcie, zbudujemy sobie miasto i wieżę, której
wierzchołek będzie sięgał nieba, i w ten sposób uczyńmy sobie znak, abyśmy
się nie rozproszyli po całej ziemi" (Księga Rodzaju 11, 4). Bóg, w rzeczy
samej, potraktował to jako wyzwanie: "A zatem na przyszłość nic nie będzie
dla nich niemożliwe, cokolwiek zamierzają uczynić" (tamże, 11, 6). Innymi
słowy, obywatele miasta-supermocarstwa śnić będą sen o boskości.

"Zaprawdę, On nie kocha ludzi pychą nadętych!" - powiada Koran (sura XVI,
23) i kontynuuje: "Bóg zniszczył ich budowlę od podstaw. I zawalił się nad
nimi dach; przyszła na nich kara, skąd nawet jej nie przeczuwali" (sura XVI,
26). Już prorok Izajasz przepowiedział, że Babilon, "perła królestw",
skończy "jak Sodoma i Gomora" (Księga Izajasza 13, 19). Aroganci zostaną
zmiażdżeni tak, iż nawet "nie rozbije tam Arab namiotu" (tamże, 13, 20). W
Apokalipsie św. Jana czytamy, że "Wielki Babilon. Macierz nierządnic i
obrzydliwości ziemi" (17, 5) upadł: tak, "upadł, upadł Babilon - stolica"

Jest taki temat, który powraca w opowieściach ubogich krajów. Młody człowiek
z odległej wioski przybywa do wielkiego miasta zmuszony przez okoliczności,
w pogoni za nowym życiem w szerokim, dostatnim świecie. Wkrótce sprawy
przybierają zły obrót. Samotny, zdany na własny los młodzieniec (lub
dziewczyna) popada w nędzę, popełnia przestępstwo (zostaje prostytutką).
Zwykle opowieść kończy się symbolicznym aktem przemocy, próbą zburzenia
fundamentów wyniosłego, obojętnego, obcego miasta. Widzimy echa tego, myśląc
o losach Hitlera w Wiedniu, Pol Pota w Paryżu, Mao w Pekinie oraz wielu
muzułmańskich młodzieńców trafiających do Kairu, Hajfy, Manchesteru czy
Hamburga.

W naszym świecie nie trzeba się nawet przenosić do miasta, żeby odczuć jego
nieustanną obecność w postaci reklam, telewizji, muzyki pop i wideo. Ikoną
współczesnego miasta reprezentującego cały ten nieosiągalny blichtr, całą
olśniewającą arogancję i wszeteczeństwo Zachodu stała się panorama
Manhattanu ukazana na milionach plakatów, zdjęć i obrazów, którymi
obwieszono świat. Nie sposób przed nimi uciec. Zdobią szafy grające w
Birmie, dyskoteki w Urumczi, akademiki w Addis Abebie. Rodzą tęsknotę,
zazdrość, czasem ślepą furię. Talibowie - jak nazistowscy prowincjusze
zdegustowani "tańcami czarnuchów", jak Pol Pot i Mao - próbowali stworzyć
świat czysty, który nie dręczyłby ich wizjami Babilonu.

Mieli jednak nikłe wyobrażenie o prawdziwych luksusach Zachodu. W ich oczach
nawet Kabul błyszczał "okcydentalną" grzesznością - dziewczęta uczą się w
szkole, kobiety z odkrytymi twarzami plugawią przestrzeń publiczną. Jednak,
jak inni puryści, talibowie interesują się też sferą prywatną. W wielkim,
anonimowym mieście rozdział sfery publicznej i prywatnej ułatwia hipokryzję.
Istotnie, w oczach "okcydentalisty" zaludniony mieszczuchami Zachód cechuje
sztuczność i dwulicowość, jakże kontrastujące z uczciwym i czystym życiem
beduińskich pasterzy. Riad ze swymi majestatycznymi arabskimi pałacami jest
kwintesencją hipokryzji. Jego mieszkaniec zachowuje się publicznie jak
purytański wahabita, w domu zaś jak zachłanny człowiek Zachodu. Dla
islamskiego radykała miejskie zakłamanie jest więc uwewnętrznionym Zachodem,
niczym robak toczący od środka zdrowe na pozór jabłko.

Wielkie miasta są też zwykle wielkimi targowiskami. Większość rzeczy
godnych, jego zdaniem, podziwu w Anglii zobaczył Wolter w gmachu Giełdy
Królewskiej, "gdzie Żydzi, mahometanie i chrześcijanie załatwiają interesy,
jakby wszyscy wyznawali jedną religię, a niewiernymi nie zwą nikogo prócz
bankrutów" ("Listy o Anglikach"). Ci, którzy nienawidzą tego, co Wolter
szanował - dla których targowisko jest źródłem chciwości, egoizmu i obcego
zepsucia - nie cierpią też grup, ich zdaniem, najbardziej na tym
korzystających: imigrantów i mniejszości, które tylko poprzez handel mogą
polepszyć swój los. Ich właśnie trzeba usunąć, kiedy chce się oczyścić kraj,
ojczystą ziemię z obcej krwi - wyrzucić Chińczyków z Phnom Penh Pol Pota,
Hindusów z Rangunu czy Kampali, no i zewsząd Żydów.

Czasem za nieczyste uznaje się całe narody, a nawet mocarstwa. Głosząc
konieczność przywrócenia Wschodowi prawdziwych azjatyckich wartości,
japońscy przywódcy czasu wojny obiecywali usunąć białych imperialistów i w
ten sposób "położyć kres niepohamowanej konkurencji rynkowej" (Akira Iriye,
"Władza i kultura: wojna japońsko-amerykańska 1941-1945", 1981). Cokolwiek
zrobi Izrael, w oczach muzułmańskich purystów będzie zawsze obcym ciałem.
USA nigdy nie zasłużą na tolerancję swych wrogów. "Sojusz krzyżowców i Żydów
z USA i Izraelem na czele", jak określa go ben Laden, nie może zrobić nic
dobrego. Nienawiść nie stawia warunków. W 1998 r. ben Laden powiedział w
wywiadzie dla telewizji al Dżazira: "Każdy dorosły muzułmanin nienawidzi
Amerykanów, Żydów i chrześcijan. To nasza wiara i religia. Jeszcze jako
chłopiec toczyłem wojnę z Amerykanami i czułem do nich nienawiść".
Wrześniowi aniołowie zemsty starannie wybrali cel. Ponieważ panorama
Manhattanu jest prowokacją, musiały runąć jego babilońskie wieże.


             Niech żyje instynkt, precz z rozumem!

Co miał na myśli Hitler, kiedy mówił o "nauce żydowskiej"? Co tłumaczy
zapiekłą nienawiść chrześcijańskich fundamentalistów do Darwina? Nazistowscy
propagandyści twierdzili, że nie da się ustalić prawdy naukowej takimi
"żydowskimi" metodami jak badania empiryczne czy doświadczalna weryfikacja
hipotez. Nauki przyrodnicze muszą być "uduchowione", zakorzenione w
przyrodzonym duchu narodu. Żydzi - powiadano - pojmują przyrodę rozumem,
podczas gdy prawdziwi Niemcy osiągają wyższy szczebel rozumienia dzięki
twórczemu instynktowi i umiłowaniu natury.

Przewodniczący Mao ukuł hasło: "Nauka to po prostu śmiałe działanie". W latach 50. usunął wykwalifikowanych naukowców i zachęcał zapaleńców do szalonych eksperymentów inspirowanych błazeńskimi teoriami stalinowskiego pseudouczonego Trofima Łysenki. "Nie jest niczym nadzwyczajnym - mówił - budowanie reaktorów atomowych, cyklotronów czy rakiet... Musisz mieć odwagę, poczuć się lepszym od każdego, jak gdyby nie istniał nikt oprócz ciebie" (Jasper Becker, "Głodne duchy: ukryty głód pod rządami Mao", 1996). Słowa te dobrze oddają zawistne poczucie niższości Mao i jego partyjnych towarzyszy z prowincji wobec ludzi z wyższym wykształceniem. Instynkt, duch, odwaga... W 1942 r. japoński profesor Uniwersytetu Tokijskiego stwierdził, że zwycięstwo nad anglo-amerykańskim materializmem zapewni Japończykom ich wschodnia "kultura duchowa". Wrogowie liberalnej, miejskiej cywilizacji uważali za przejaw tej samej pychy co nowojorskie wieże Babel "żydowską" ideę, że "nauka nie ma narodowości", a rozum bez względu na krew jest najlepszym instrumentem naukowego poznania. Nauka, jak wszystko, musi inspirować się wyższymi ideałami w rodzaju niemieckiego Volku, Boga, Allaha itp. Lecz może kryć się za tym inna, bardziej pierwotna myśl. Wyznawcy bogów plemiennych i tych podobno uniwersalnych - nie wyłączając chrześcijan, muzułmanów i ortodoksyjnych żydów - wierzą niekiedy, że niewierni mają nieczyste dusze lub nie mają ich wcale. Nie bez powodu chrześcijańscy misjonarze mówią o zbawieniu duszy. W skrajnych przypadkach może to uzasadniać bezkarne zabijanie niewierzących. W "okcydentalizmie" nieustannie powraca wątek duszy. XIX-wieczni słowianofile przeciwstawiali "szeroką" rosyjską duszę mechanicznej bezduszności Zachodu. Twierdzili, że bronią siły uczuć, dogłębnego pojmowania cierpienia. Ludziom Zachodu przypisywali mechaniczną skuteczność działania i niepojętą umiejętność kalkulowania, co może się okazać przydatne. Obrońcy duszy patrzą na sceptyczny intelekt z niezmienną podejrzliwością. Sławiąc duszę czy ducha, "okcydentaliści" nienawidzą intelektualistów i życia intelektualnego. Wedle nich brakuje mu wewnętrznej spójności - jest ono wyższą formą głupoty, niezrozumienia "całości", "absolutu", tego, co naprawdę liczy się w życiu. Wśród wszystkich nacji rozpowszechnione jest mniemanie, że "inni" czują inaczej. Jego wyrazem jest przekonanie, że życie na Wschodzie jest tanie albo że hinduscy kulisi nie czują bólu, lecz także pogląd, z którym stykaliśmy się wielokrotnie w Chinach, Indiach, Japonii i Egipcie, że mieszkańcy Zachodu są oschli, racjonalni, zimni i wyzbyci ludzkich uczuć. Jest to oczywiście przejaw zaściankowej ignorancji, lecz także określonego porządkowania świata społecznego. W przekonaniu pooświeceniowego, anglo-franko-judeo-amerykańskiego Zachodu rządy sprawują świeckie instytucje polityczne, a obywateli obowiązują świeckie prawa. Religia i inne przejawy życia duchowego są sprawą prywatną. Chociaż polityka nie odeszła od wspólnych wartości i zasad moralnych - i choć niektórzy dzisiejsi przywódcy pragnęliby wyraźniejszej obecności religii w życiu publicznym - Zachodem nie rządzą przecież duchowi przywódcy uważający się za pośredników między nami a światem nadprzyrodzonym. Nasze prawa nie zostały objawione, tylko spisane przez prawników. Społeczeństwa, w których cezarowie są najwyższymi kapłanami lub odbierają boską cześć - w stalinowskim, monarchicznym czy islamskim wydaniu - posługują się innym językiem politycznym. Przywołajmy znów przykład z czasów II wojny światowej. Kiedy alianci walczyli z Japończykami pod amerykańskim przywództwem i sztandarem wolności, Japonia toczyła w Azji świętą wojnę w imię bożej sprawiedliwości i pokoju. "Głównym celem japońskiej polityki jest umocnienie światowego pokoju w duchu wzniosłej idei Całego Świata Pod Jednym Dachem, której ucieleśnieniem jest nasz kraj". Tak mówił w swoim przemówieniu premier Konoe w 1940 r. Także fundamentaliści islamscy dążą do pokoju i zjednoczenia świata pod wspólnym dachem - oczywiście po pozbyciu się niewiernych i zburzeniu ich wież. Kiedy polityka zlewa się w jedno z religią, cele zbiorowe - często reklamowane pod hasłami miłości i sprawiedliwości - ogarniają cały świat, a przynajmniej znaczną jego część. Państwo jest tworem świeckim. Bracia muzułmanie, Kościół rzymski, Cały Świat Pod Jednym Japońskim Dachem, światowy komunizm - wszystkie wyrażały, w ten czy inny sposób, dążenia religijne lub millenarystyczne [związane z wiarą w nastanie na ziemi tysiącletniego Królestwa Bożego - red.]. Pragnienia te nie są obce rzekomo świeckim państwom zachodnim. Zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych organizacje chrześcijańskiej prawicy i inne religijne grupy nacisku próbowały narzucać swoje religijne wartości i plany metodami, które zatrwożyłyby Ojców Założycieli. Wielebny Jerry Falwell nazwał terrorystyczne ataki na Nowy Jork i Waszyngton karą za nasze ziemskie grzechy, czym nie odróżniał się zbytnio od fundamentalistów islamskich. Jednak w sensie idealnym USA i inne demokratyczne kraje Zachodu są przykładem tego, co Ferdinand Toennies [zmarły w 1936 r. socjolog niemiecki] nazywał Gesellschaft - społeczeństwem, którego członków wiąże umowa społeczna. Inną zbiorowością jest Gemeinschaft, wspólnota złączona wiarą, pokrewieństwem lub jakimikolwiek głęboko zakorzenionymi przekonaniami. Co charakterystyczne, niemiecki myśliciel Edgar Jung uznał I wojnę światową za starcie zachodniego Intelektu z niemieckim Duchem. Lepsza śmierć niż pepsi-cola Wrogowie Zachodu śnią zwykle o bohaterstwie. Mussolini upominał swoich nowych Rzymian: "Nigdy nie traćcie odwagi!". Fundamentalizm islamski, nazizm, faszyzm i komunizm to równie heroiczne odmiany wiary. Maoistowski ideał rewolucji permanentnej był modelowym przykładem nieustannego fermentu, społeczeństwa pobudzanego ciągłą heroiczną walką. Wspólnym wrogiem wszystkich rewolucyjnych bohaterów jest zadowolony burżuj, mieszczuch, urzędas czy tłusty makler kręcący się wokół swoich spraw - krótko mówiąc, ktoś, kto mógł pracować w World Trade Center. Osobliwą cechą burżuazji - wedle Marksa klasy, która jak dotąd odniosła największy historyczny sukces - jest to, że nienawidzili jej z całego serca niektórzy jej najwybitniejsi synowie i córki, nie wyłączając samego Marksa. Ma z tym wiele wspólnego nieobecność w burżuazyjnym etosie wątku heroizmu, pragnienia wielkich czynów. Bohater igra ze śmiercią, burżuj uzależniony jest od poczucia osobistego bezpieczeństwa. Bohater liczy zabitych, burżuj - pieniądze. W 1998 r. spytano ben Ladena w wywiadzie, czy nie bał się zdrady w swoim otoczeniu. Odpowiedział: "Ci ludzie porzucili przyziemne sprawy, przyszli tu na dżihad" Intelektualiści, sami skądinąd rzadko bohaterscy, często okazywali pogardę burżuazji i uwielbienie dla heroizmu - heroicznych przywódców, bohaterskiego credo. We Włoszech Mussoliniego artyści sławili rzutkość, młodość, energię, instynkt i kpiące ze śmierci bohaterstwo. Przed II wojną światową niemieckich teoretyków nauk społecznych fascynowało zestawienie herosa z burżujem - przykładem tego gatunku jest choćby "Händler und Helden" ("Kupcy i bohaterzy") Wernera Sombarta czy "Der bürgerliche und der heldische Mensch" ("Mieszczanin i bohater") Bogislava von Selchowa [pierwszy to zmarły w 1941 r. ekonomista i socjolog; drugi - poeta, zmarł w 1943 r. - red.]. Jako jeden z wielu (bynajmniej nie wszystkich) Niemców von Selchow utrzymywał, że burżuazyjne, liberalne społeczeństwo stało się zimne, podzielone, dekadenckie, płaskie, bez życia. Bourgeois - pisał - szuka nieustannie życiowego bezpieczeństwa. Bourgeois - dowodził - pragnie wyeliminować "walkę przeciw Życiu, bowiem brak mu sił niezbędnych, by nad nim po męsku zapanować w całej jego nagiej surowości" (cytat za "Wojną z Zachodem" Kolnaia). W oczach takich autorów jak von Selchow czy Ernst Jünger I wojna światowa ukazała odmienne, bardziej heroiczne oblicze człowieka. Dlatego bitwa pod Langemarck [w Belgii] - wyjątkowo okrutny epizod roku 1914, w którym uczestniczył sam Jünger - mogła stać się pretekstem dla kultu bohaterstwa. W kolejnych beznadziejnych atakach śmierć poniosło wówczas 145 tysięcy ludzi. Lecz młodzi bohaterowie - często uniwersytecka elita - niczym japońscy kamikaze 30 lat później ruszać mieli z "Pieśnią Niemców" na ustach w objęcia przedwczesnej śmierci [chodzi o pieśń zaczynającą się od słów "Deutschland, Deutschland über alles", później, w latach 1922-45, oficjalny hymn Niemiec - red.]. Ku ich pamięci nieraz przywoływano sławne słowa Teodora Körnera sprzed stu lat: "Szczęście daje tylko ofiara z własnego życia". W pierwszym tygodniu wojny w Afganistanie brytyjska gazeta cytowała młodego afgańskiego bojownika: "Amerykanie kochają pepsi-colę, a my kochamy śmierć". Oto powraca, w czystym wydaniu, duch Langemarck. Nawet tacy zwolennicy zachodniej demokracji jak Alexis de Tocqueville dostrzegali w niej deficyt wielkości, umysłowy konformizm i kulturalną przeciętność, podobno odziedziczone przez nasz system rządów. Demokracja - ostrzegał Tocqueville - łatwo przeradza się w dyktaturę większości. Zauważył, że w Ameryce nie ma wielkich pisarzy - ba, niczego, co można by uznać za wielkie. Jest to powszechny zarzut, budzący jednak wątpliwości. Nie jest bowiem jasne, dlaczego kultura i sztuka miałyby być bardziej przeciętne w Nowym Jorku niż w Damaszku czy Pekinie. W naszych zasobnych, rządzonych przez rynek społeczeństwach jest rzeczywiście wiele przeciętności, zresztą nie ma nic godnego podziwu w luksusie jako takim. Ale kiedy pogarda dla burżuazyjnych przyjemności przeradza się w pogardę dla życia, mamy już do czynienia z atakiem wymierzonym w Zachód. Może ona mieć różne źródła, jednak pociąga tych, którzy czują się bezsilni, zmarginalizowani, wykluczeni i zniesławieni - zapoznanych intelektualistów, pozbawionych talentu studentów sztuk pięknych w pełnym przepychu mieście, przeciętnych oportunistów niknących w każdym tłumie, młodzieńca z kraju Trzeciego Świata, który odbiera jako drwinę obojętność wspaniałego Zachodu. Lista potencjalnych wyznawców kultu śmierci jest praktycznie nieskończona. Zdaniem wczesnego teoretyka nazizmu Arthura Moellera van den Brucka liberalizm to "prawo każdego do przeciętności". Ucieczką od niej - podpowiada syreni śpiew kapłanów śmierci - jest zlanie swojego marnego "ja" z masowym ruchem, którego zatrważająca energia uwolni się, by tworzyć wielkie dzieła w imię Führera, Cesarza, Boga czy Allaha. Przywódca uosabia tęsknotę jednostki za wielkością. Czym jest marne życie jednego, dwóch czy tysiąca ludzi wobec Sprawy? Jest to usankcjonowanie przemocy przeciwko "innym" - Żydom, niewiernym, burżuazyjnym liberałom, sikhom, muzułmanom i tym wszystkim, których trzeba jeszcze usunąć, by położyć podwaliny nowego, wspanialszego świata. Amerykański kapelan Francis P. Scott wyjaśniał Tokijskiemu Trybunałowi do spraw Zbrodni Wojennych powody niezwykłej brutalności japońskich żołnierzy podczas wojny. Po przesłuchaniu wielu żołnierzy doszedł do wniosku, że "wierzyli oni, iż wróg cesarza nie może mieć racji, więc im brutalniej będą traktować jeńców, tym większą okażą wierność cesarzowi" (Arnold C. Brackman, "Druga Norymberga: nieznana historia Tokijskich Trybunałów do spraw Zbrodni Wojennych", 1987). Jednak najprawdziwszym świętym bojownikiem nie jest oprawca, ale pilot kamikaze. Najwyższym honorem w walce z Zachodem jest złożenie ofiary z siebie samego. Stanowi ono całkowite zaprzeczenie burżuazyjnego lęku o własne życie, a młodzi są najbardziej skłonni do poświęceń. Większość kamikaze ledwo pokończyła szkoły. Jak powiedział ben Laden, "ci między 15. i 25. rokiem życia są gotowi na dżihad i ofiary". Zachód pozbawia nas męskości "Wojnie z Zachodem" Aurel Kolnai twierdził, że "ruch wyzwolenia kobiet [jest] czysto zachodnią specyfiką". To nadmierne uogólnienie wydaje się reakcją na poglądy wrogów Kolnaia. Nazistowski propagandysta Alfred Rosenberg uważał np., że "wyzwolenie kobiet od ruchu wyzwolenia kobiet jest pierwszoplanowym zadaniem tego ich pokolenia, które pragnie ocalić przed schyłkiem i upadkiem Volk i rasę, Odwieczną Podświadomość, podłoże wszelkiej kultury" (cytat za: George L. Mosse, "Kultura nazizmu: życie intelektualne, kulturalne i społeczne w Trzeciej Rzeszy", 1966). Pomijając pytanie, czym według tego mętnego myśliciela byłaby Odwieczna Podświadomość, reszta przesłania jest jasna. Emancypacja kobiet prowadzi do burżuazyjnej dekadencji. Mają one rodzić bohaterów. Jednym z powodów sprowadzenia tylu przymusowych robotników z Polski i innych okupowanych krajów było dogmatyczne przekonanie, że niemieckie kobiety powinny pilnować domu. Ben Laden ma tę samą obsesję na punkcie męskości i kwestii kobiecej. Jest to, w rzeczy samej, jeden z jego ulubionych artykułów "okcydentalistycznej" wiary. "Władcy tego regionu [krajów Zatoki Perskiej] - powiedział w 1998 r. - zostali wyzuci z męskości. I myślą, że lud to kobiety. Na Boga, muzułmańskie kobiety nie chcą, żeby ich broniły te amerykańskie i żydowskie dziwki". Zachód - twierdził - pragnie "pozbawić nas męskości. A my wierzymy, że jesteśmy mężczyznami". Niewiele było współczesnych społeczeństw tak zdominowanych przez mężczyzn jak Japonia czasu wojny. Symptomem niskiego statusu kobiety w cesarstwie była brutalna polityka zmuszania koreańskich, chińskich, filipińskich, a nawet japońskich dziewcząt do pracy w burdelach dla wojska. A jednak sama wojna miała osobliwy, zapewne niezaplanowany skutek w postaci emancypacji Japonek. Ponieważ większość zdrowych mężczyzn potrzebna była na froncie, kobiety musiały zajmować się domem, handlować na czarnym rynku i pracować w fabrykach. W odróżnieniu od mężczyzn, którzy przeżyli porażkę jako głębokie upokorzenie, wiele z nich uznało zwycięstwo aliantów za krok ku swemu wyzwoleniu. Jedną z najdonioślejszych przemian w powojennej Japonii było przyznanie kobietom prawa głosu, z którego skorzystały masowo już w 1946 r. Nowa konstytucja została w większości zaprojektowana przez amerykańskich prawników, ale artykuły dotyczące praw kobiet były głównie dziełem niezwykłej osoby imieniem Beate Sirota. Miała ona niemal wszystkie cechy znienawidzone przez wrogów Zachodu - była wykształconą Europejką, kobietą i Żydówką. Dla tych, dla których najwyższym ideałem społecznym jest wojskowa dyscyplina, poświęcenie, surowość, prostota i kult Wodza, największym zagrożeniem jest potęga żeńskiej seksualności. Od pradawnych czasów kobiety dają życie i strzegą go. Wyzwolenie kobiet jest sprzeczne z kultem śmierci. Demonstrowanie kobiecej seksualności jest prowokacją nie tylko w oczach świętych mężów, ale wszystkich uciemiężonych, dla których jedyną radością może być śmierć za Sprawę. Plakaty z półnagimi kobietami Zachodu reklamującymi z seksualnym podtekstem hollywoodzkie filmy, lemoniadę czy cokolwiek innego są równie wszechobecne jak panorama Manhattanu. Budzą taką samą frustrację, zmieszanie, a niekiedy i gniew. Są bowiem kolejną obietnicą grzesznego, zmysłowego świata nieskończonych przyjemności leżących poza zasięgiem większości ludzi. Stalinista Chomeini, trockista ben Laden Nie ma żadnego zderzenia cywilizacji. Większość religii, zwłaszcza monoteistycznych, kryje w sobie potencjał antyzachodniej trucizny, a świecki faszyzm w różnych odmianach pojawia się we wszystkich kulturach. Obecny konflikt nie rozgrywa się więc między Wschodem a Zachodem, światem anglo-amerykańskim a resztą, czy judeochrześcijaństwem a islamem. Kult śmierci jest zabójczym wirusem, który z rozmaitych historyczno-politycznych powodów szerzy się dziś wśród skrajnych odłamów islamu. "Okcydentalizm" jest wiarą islamskich rewolucjonistów. Ich celem jest stworzenie jednego islamskiego świata rządzonego przez szarijat (prawo islamu), którego wykładnię ustanawiają godni zaufania mędrcy sprawdzeni w dżihadzie (czytaj "rewolucji"). Jest to wezwanie do oczyszczenia świata islamu z wpływów bałwochwalczego Zachodu, którego ucieleśnieniem jest Ameryka. [11 września] celem było uderzenie w jej pogańskie świątynie i udowodnienie w jak najbardziej spektakularny sposób, że i ona podatna jest na ciosy, że jest - by użyć rewolucyjnego żargonu - "papierowym tygrysem". Dzięki "czynnej propagandzie" przeciwko aroganckiej Ameryce siły dżihadu zjednoczą się i narzucą rewolucję całemu islamskiemu światu. Ajatollah Chomeini był "stalinistą" w tym sensie, że chciał przeprowadzić rewolucję w jednym liczącym się kraju, Iranie, a dopiero potem martwić się jej eksportem. Ben Laden, przeciwnie, jest "trockistą" - traktuje Afganistan jak bazę umożliwiającą natychmiastowy eksport rewolucji. W ruchu fundamentalistów islamskich daje się zauważyć napięcie między "stalinistami" i "trockistami". Po 11 września przewagę zyskali ci ostatni. Al Kaida mówi serio o wznieceniu rewolucji islamskiej, która obaliłaby rządy od Dżakarty po Tunis. Jeszcze jej się to nie powiodło. Można spodziewać się kolejnych aktów "czynnej propagandy" przeciwko USA i amerykańskim obiektom wspartych brutalną "okcydentalistyczną" agitacją. Zachód - nie tylko w geograficznym rozumieniu - powinien przeciwstawić się temu w sposób inteligentny, wykorzystując cały swój potencjał wykalkulowanego, burżuazyjnego antybohaterstwa. W długich zmaganiach bardziej użyteczni okażą się księgowi ślęczący nad podejrzanymi kontami bankowymi i tajni agenci rozdający łapówki niż doborowe oddziały macho torujące sobie drogę ogniem w głąb afgańskich jaskiń. Co do jednego wszakże nie ma wątpliwości w tej ponurej wojnie - nie powinniśmy odpowiadać na "okcydentalizm" własnym, równie paskudnym "orientalizmem". Jeśli ulegniemy tej pokusie, znaczy, że i nas zaatakował wirus. Przekład Sergiusz Kowalski. -------------------------------------------------------------- Ian Buruma (ur. 1951) - angielski dziennikarz i pisarz holenderskiego pochodzenia, polityczny i kulturalny komentator spraw azjatyckich. Wydał m.in. tomy publicystyki "God's Dust: A Modern Asian Journey"(1989), "The Wages of Guilt: Memories of War in Germany and Japan" (1994) oraz powieść "Playing the Game" (1991). Avishai Margalit (ur. 1939) - filozof izraelski, intelektualista zabierający często głos w debatach politycznych w swym kraju, współtwórca ruchu Pokój Teraz, profesor na Uniwersytecie Hebrajskim w Jerozolimie. Opublikował m.in. książki: "Isaiah Berlin" (1991), "Idolatry" (1992, razem z Mosze Halbertalem), "Decent Society" (1996) i "Politics that became" (1996). Artykuł pochodzi z "The New York Review of Books", przedrukowujemy go za zgodą redakcji. Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji "Gazety" (tytuł oryg. - "Occidentalism"). Cytaty z Pisma św. za Biblią Tysiąclecia, Poznań-Warszawa 1980 (przekład zbiorowy); z Koranu - za wydaniem PIW, Warszawa 1986 (przekład Józefa Bielawskiego).